Chyba nie muszę pisać, że wyprawa do Walt Disney World Orlando (jest jeszcze Disneyland w Kaliforni no i oczywiście ten pod Paryżem) nie należy do tanich, ba, należy wręcz do masakrycznie drogich. Często są to 'wakacje życia' zarówno dla Anglików jak i Amerykanów, nie mówiąc o mniej zasobnych nacjach. Często widywaliśmy całe rodziny, wielopokoleniowe. Przykładowo mój kolega Jonathan, którego spotkałam na konferencji był w Orlando z całą rodziną jakiś miesiąc wcześniej. Powiedział, że jego rodzice często jeździli na Florydę i zawsze chcieli pojechać tam z wnukami. Ponieważ niedawno jego mama przeszła na emeryturę (często w Anglii jak się przechodzi na emeryturę to oprócz comiesięcznych wypłat dostaje się też pokaźną jednorazową kwotę) i wydała swoją 'lump sum' (pokaźna kwota) na bilety lotnicze i wynajem domu dla całej rodziny. Widzieliśmy w parkach też osoby, dla których niechybnie te wakacje były ostatnimi - 'zobaczyć Disney i umrzeć'.
I tutaj muszę się do czegoś przyznać, wiem, że dla wielu, wielu osób taka wycieczka to spełnienie marzeń i w końcu te miliony turystów nie mogą się mylić. Jak dla mnie, to nie mogłam wymyśleć gorszego miejsca na wakacje. Gorąco, wszędzie trzeba stać w kolejkach do atrakcji, na które i tak boję się wsiąść i w dodatku wszędzie mnóstwo dzieci. Mój mąż natomiast jest ogromnym fanem, był tam już dwa razy i zawsze chciał tam pojechać ze mną. Ja nigdy się nie dałam, nie chciałam nawet podjąć tematu. Teraz, po powrocie, muszę przyznać mężowi rację i uważam, że każdy powinien choć raz w życiu zaliczyć Disney World tak samo jak każdy powinien zobaczyć wieże Eiffla, Big Bena itd.
Na nasz wyjazd złożyło się kilka czynników. Po pierwsze oczywiście konferencja. W Orlando czyli w samym sercu parków rozrywki. Gdyby na przykład było to Miami, to już nie byłoby tak łatwo. Konferencja zmniejszyła nieco koszty naszej podróży bo moje centrum wraz z moim grantem pokryło koszty mojego biletu lotniczego, czterech noclegów w hotelu (dla obojga) i koszty wizy. Po drugie wpadła mi bardzo duża chałtura przy której znacznie pomagał mi Jon co oznaczało, że są pieniądze aby pokryć resztę kosztów. Gdyby nie to, to chyba nie byłoby nas stać na ten wyjazd razem pomimo już sporych oszczędności albo musielibyśmy zapłacić kartą kredytową i potem to spłacać. Ponieważ do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy będę na konferencję zaproszona, nie odkładaliśmy specjalnie pieniędzy na wakacje.
W sumie odwiedziliśmy trzy wielkie atrakcje:
Seaworld
W Europie jest jego odpowiednik, nazywa się Loro Park i znajduje się na Teneryfie. To przede wszystkim park marynistyczny, który również zajmuje się ratowaniem zwierząt morskich i innych. Jest więc ogromny stadion na którym można oglądać pokazy orek, jest stadion dla delfinów, są pingwiny, foki i lwy morskie. Oprócz tego w Ameryce są też atrakcje, jak dwa rollercoastery (Kraken i Manta; swoją drogą czy jest jakiś polski odpowiednik tego słowa?) oraz Atlantis (zjazd ze stromego wodospadu).
Można zafundować sobie pływanie z delfinami (jedyne $300) albo dotknąć delfina za $50. My wykupiliśmy specjalną wycieczkę fakultatywną za $60 i mogliśmy podotykać aż trzy różne zwierzaki (delfiny są zdecydowanie przereklamowane). Uwaga, do kosztów takiej atrakcji należy dodać koszt zdjęć. Nie można było robić swoich ale chodzili za nami dwaj fotografowie, koszt płytki ze zdjęciami to dodatkowe $40 a wiadomo, że trzeba kupić taką pamiątkę:
Universal
Park Universal to w sumie trzy elementy, Universal Island of Adventures (tam gdzie jest Harry Potter), Universal Studios (Jon był nieco rozczarowany bo zlikwidowali już atrakcje 'Powrót do Przyszłości' oraz 'Szczęki' a nowa atrakcja 'Despicable me' była jeszcze zamknięta') oraz City Walk, dzielnica sklepów i barów (w tym chyba największa Hard Rock cafe na świecie) pomiędzy dwoma parkami. Ponieważ na Universal mięliśmy tylko jeden dzień to wykupiliśmy specjalną przepustkę, za $60 od osoby, która gwarantowała nam wejście bez kolejki do każdej atrakcji (oprócz Harrego Pottera) ale tylko raz.
Zatrzymaliśmy się w hotelu Spring Hill Suites by Mariott at Seaworld. Sześć noclegów ze śniadaniem i nieograniczonym wstępem do wszystkich parków (w tym do Aqua Parku Aquatica) kosztowało nas ok. 760 funtów. Z czego 400 funtów pokrył mój grant (4 noclegi). Wydaje mi się, że warto rezerwować hotel wraz z biletami do parku. Mieliśmy również darmowy transport do parków spod hotelu (w przypadku parku Universal autobus był dopiero o 10:00, jak dla nas za późno więc pojechaliśmy samochodem, parking kosztował nas $20 za cały dzień w obszarze uprzywilejowanym, czyli bliżej do parku co miało dla nas znaczenie, normalny parking kosztował $15). Parking na terenie hotelu też był za darmo, co jest ważne, bo parking w hotelu konferencyjnym kosztował $20 za dzień.
Zdecydowanie polecam ten hotel rodzinom. widzieliście na zdjęciach, przestronne pokoje, mikrofala, lodówka, osobna kanapka itd. Jest też pralnia, z której skorzystaliśmy. Pranie $1, suszenie $1 i po półtorej godziny ubrania są czyste i suche. Jest też niewielki basen oraz barek, w którym można kupić fast food (nie było zbyt dużego wyboru) ale po sąsiedzku był T.G.I. Friday.
Walt Disney World Orlando
Pierwszy hotel rezerwowaliśmy na stronie SeaWorld. W Anglii jest specjalna strona do rezerwacji Disneya. My lot rezerwowaliśmy osobno (o tym poniżej) więc przez tę stronę zarezerwowaliśmy hotel i bilety do parku:
http://disneypackages.co.uk/wdtc/?
Warto zarezerwować nawet z rocznym wyprzedzeniem, bo wtedy można dostać kilka 'extrasów' za darmo. Wydaje mi się, że warto mieszkać na terenie Disney World. Hoteli jest mnóstwo w różnych przedziałach cenowych: budget, moderate, luxury i luxury villas (apartamenty a nie pokoje hotelowe). My wybraliśmy hotel o 'średnim' standardzie (moderate) Port Orleans French Quarter. To najmniejszy hotel, przez co jest tam w miarę spokojnie, jest połączony transportem rzecznym z Downtown Disney. Jedyna wada, zdecydowanie nie podobała mi się 'restauracja' czy raczej powinnam powiedzieć 'jadłodajnia' - jedliśmy tam tylko raz. Niedaleko nas był drugi hotel Port Orleans Riverside i tam 'jadłodajnia' było duża lepsza i serwowali jedzenie bardziej mi podchodzące. Niestety nie chciało nam się tam chodzić, jedliśmy głównie w parkach będąc cały dzień poza domem więc generalnie nie miało to aż takie wielkiego znaczenia. Mimo to, właśnie z braku przyzwoitego jedzenia, już bym w tym hotelu nie została. Ale wszystko inne było naprawdę super!
Pięć noclegów (bez śniadania) plus pięciodniowy nieograniczony bilet do wszystkich parków kosztował nas 1,000 funtów. W tę cenę wliczony jest też transport na terenie Disneya, do wszystkich parków (wogóle nie używaliśmy auta) oraz Magical Express (transport do/z lotniska), którego akurat nie używaliśmy. Jednodniowy bilet do jednego parku (bez możliwości powrotu) kosztuje ok. $80 więc ponownie opłaca się kupić bilet z hotelem, bo jest większa wolność, np. rano byliśmy w jednym parku a wieczorem szliśmy na pokaz fajerwerków do drugiego parku. Poza tym warto być w parku na samym otwarciu - zazwyczaj 9:00 ale kolejki ustawiają się od 8:00 (goście z hoteli Disneya mają czasem przywilej aby wejść godzinę wcześniej albo zostać później) i jeśli chce się zostać na fajerwerki o 21:00 albo 22:00 to jest to baaaaaardzo długi dzień (dlatego warto mieć możliwość powrotu do hotelu w ciągu dnia).
Disney Dining Plan - czyli pakiet żywnościowy. Można go kupić tylko przed przyjazdem. W sumie są trzy opcje, my wybraliśmy tę środkową, kosztowało to nas $55 dziennie od osoby, w tym mięliśmy jeden 'szybki' posiłek, jeden 'siedzący' posiłek, jedną przekąskę oraz kubek hotelowy, który mogliśmy do woli napełniać gazowanymi napojami, wodą, kawą, herbatą itd.
Każdy posiłek (czy to szybki czy siedzący) zawierał danie główne, deser i napój bezalkoholowy (często z darmowymi dolewkami np. ice tea). Wg. Disneya taki plan może oszczędzić nawet 40% na jedzeniu, w co bardzo wątpię. Bardzo długo się zastanawialiśmy czy się nam to opłaca, sprawdzaliśmy menu w restauracjach i ceny. Szczerze mówiąc do do końca nie wiem, czy nam się to opłaciło, ale chyba drugi raz bym tej opcji nie kupiła. Dlaczego?
Posiłek 'szybki' - quick service meal - to generalnie budka z fast foodem albo coś w rodzaju McDonalda. Menu są bardzo okrojone, tylko kilka opcji np. mała pizza pepperoni, cola i jakaś babeczka na deser, do tego może mała sałatka cezara. Taki posiłek kosztuje ok. $14 (gdybym miała kupić sama nie brałabym deseru i zapłaciłabym ok $10), wogóle nie smakuje i jest bleh. Albo kawałek ryby smażonej czy hamburger z frytkami, ponownie cola i deser.
Posiłek 'siedzący' - jest niby lepszy. Można zjeść w prawie każdej restauracji ale najlepiej ją zarezerwować (my część restauracji rezerwowaliśmy jeszcze z domu np. tę japońską). Danie główne w restauracjach kosztuje do $30, deser tak do $10. Oczywiście mając dining plan opłaca się wybierać najdroższe dania w karcie. Ale przykładowo we Włoskiej restauracji nie mogliśmy już zamówić pizzy 'zrób to sam' bo w naszym planie były zawarte tylko stałe pizze. Jeśli w planie zawarty jest deser to oczywiście go braliśmy ale często jedliśmy tylko troszkę (ja osobiście wolałabym zamiast deseru przystawkę). Ważne jest to, że w Ameryce płaci się duże napiwki, 18% to minimum, 20% to norma a powinno się nawet więcej. Napiwki nie są wliczone w plan, czyli do 'ceny' deseru, na który tak naprawdę nie mamy ochoty i którego normalnie byśmy nie zamówili trzeba doliczyć np. $2 napiwku (bo napiwek płaci się od całego rachunku a nie tylko dodatkowych potraw nie ujętych w planie).
Jest kilka tzw. signature restaurants czyli najbardziej luksusowych, jak Fulton Crab House (tam gdzie zamówiłam tego nieszczęsnego homara) i tam posiłek siedzący 'kosztuje' dwa posiłki siedzące z planu i też nie wszystko jest ujęte w planie. Ja mogłam zamówić w planie homara z krabem, danie za $54, Jon zamówił steka za ok $30 ale miał ochotę dodatkowo na ogon homara, który był już płatny dodatkowo, kolejne $30 (w sumie za ten dodatkowy ogon nie zapłaciliśmy ze względu na problemy z moim homarem). Zazwyczaj coś tam płaciliśmy extra, a to mała przystawka a to piwko dla Jona (ok. $9). Uważam, że wydalibyśmy te same pieniądze bez planu i nie musielibyśmy płacić napiwku od 'fikcyjnych' deserów, i go nie polecam. Poza tym posiadanie planu wcale nie usprawnia płacenia rachunku (no chyba, że korzysta się tylko z planu) bo dostaje się dwa rachunki, jeden za dodatkowe zamówienia i tak kelner trzy razy lata do nas z rachunkiem.
Za wszystko można płacić 'Magic card', kartę dostaje się przy zameldowaniu w hotelu. Jest to klucz do pokoju ale i karta płatnicza. Podobało mi się to, że wszelkie zakupy na terenie Disney były dostarczane do hotelu, nie trzeba było chodzić z zakupami po parku. W sumie nasz rachunek za wszelkie dodatki, typu napiwki, napoje alkoholowe, dodatkowe jedzenie itp. opiewał po 5 dniach na $350.
We wszystkich parkach jest mnóstwo sklepów a produkty z logo Disneya są masakrycznie drogie. Głupia najtańsza bzdurka, typu długopis z myszką miki kosztuje $6. Trzeba jeszcze doliczyć koszt zdjęć. Zdjęcie z atrakcji (jak to z Expedition Everest) kosztuje $16. Oprócz tego w parkach są postacie z Disneya, z którymi dzieci na pewno chcą się fotografować i to też kosztuje. Nie mam pojęcia ile kosztuje Princess Makeover, czyli zrobienie z naszej małej dziewczynki księżniczki. Sama sukienka kosztuje ok. $60 a przecież jeszcze dodatki, fryzura, makijaż itd. Specjalnie rodzice z dziećmi powinni trzymać się za kieszeń.
Samolot rezerwowaliśmy dość późno (jak wszystko zresztą). Lecieliśmy z British Airways, z Gatwick do Orlando i lot kosztował nas £497 od osoby, byłoby o ok. stówę taniej jakbyśmy rezerwowali wcześniej. Poza tym wolałabym chyba lecieć z Virgin Atlantic ceny podobne ale akurat wtedy było z nimi sporo drożej.
W promocji z naszym biletem lotniczym dostaliśmy wynajem auta na 7 dni, za dodatkowe cztery dni musieliśmy dopłacić. Samochód kosztował nas ok. £90 plus $34 za benzynę, zużyliśmy połowę baku. Samochód nie jest konieczny bo większość hoteli ma swój transport, często darmowy ale wybijcie sobie z głowy chodzenie gdziekolwiek. Każda ulica to przynajmniej czteropasmówka a chodników wogóle brak. Dzięki temu, że mieliśmy auto mogliśmy pojechać na zakupy do outletu, i wcześniej do Universal (gdybyśmy chcieli wziąć do Universal taksówkę to koszt $17 w jedną stronę). Ważne, w Europie jak się wynajmuje auto to pomimo, że jest ubezpieczone ma tzw. excess, czyli jakby się coś stało to np. pierwsze £300 należy pokryć w własnej kieszeni. Można dodatkowo zapłacić za zniesienie bądź zmniejszenie tej opłaty. W Ameryce nie ma z tym problemu, dodatkowo, ponieważ Jon jest moim mężem mógł kierować autem bez dodatkowej opłaty. W sumie obyliśmy się bez nawigacji. Okazało się, że obie nasze nawigacje są już przestarzałe i nie mogliśmy dokupić do nich mapy Ameryki, wynajęcie nawigacji na miejscu to koszt ok $10 dziennie, a że auto miało stać na parkingu połowę naszego wyjazdu to nam się to nie opłacało. Drogi są dobrze oznakowane i nie mięliśmy żadnych problemów, wystarczyły nam mapki z google, które wydrukowałam jeszcze w domu.
Do Ameryki koniecznie tylko z kartą kredytową. Jest absolutnie niezbędna. My zamówiliśmy specjalnie nową kartę z banku aby było nam się później łatwiej rozliczyć. Kartą płaci się za wszytko, nawet za gumę do żucia. Kartę przepuszcza się przez czytnik i tyle, dopiero przy transakcji powyżej $50 trzeba ją podpisać albo pokazać dowód osobisty/prawo jazdy. Mięliśmy ze sobą sporo gotówki, szczególnie na napiwki ale naprawdę okazała się zbędna.
I to chyba tyle. Chętnie odpowiem na wszelkie pytania. Powiem szczerze, były to jedne z lepszych wakacji w moim życiu, szczególnie z mężem. Jak wiecie ja lubię spędzać czas aktywnie, czyli na zwiedzaniu podczas gdy Jon woli wylegiwać się nad basenem. Te wakacje były ciekawym kompromisem. Ok, parki rozrywki to nie to samo co wąskie uliczki Florencji ale naprawdę mają swój urok, inny, sztuczny to fakt, ale naprawdę warto to zobaczyć. Na mnie największe wrażenie zrobił Universal Island of Adventures ale pewnie dlatego, że był to mój pierwszy park (ja, dziecko wychowane w komunie, w Polsce, gdzie do tej pory nie ma takich atrakcji, nie miałam pojęcia czego się spodziewać).
Pimposhkowe podróże
Tuesday, 29 May 2012
Sunday, 27 May 2012
Post Scriptum, część pierwsza
Lot
Lot powrotny jak dla mnie był lepszy niż w ten do Orlando, jest nieco krótszy. Na lotnisku nie było większej kontroli, bez problemu znów przemyciłam druty (ale w sumie nic nie udziergałam). Nie można tylko było wziąć ze sobą picia ale nigdzie nawet nie było tablic and informacji z tym nonsensem odnośnie pojemniczków 100ml na płyn itd. Zdecydowanie kontrola jest ostrzejsza na lotniskach Europejskich.
Ciekawostka: oboje z Jonem przeszliśmy przez nowy skaner dla ludzi (zamiast obmacywania). Całkiem ciekawa sprawa, bo celnicy wogóle nie widzą zdjęć (ochrona prywatności), zdjęcia ogląda 'Wielki Brat' w innej lokalizacji, który następnie wyświetla wiadomość, że dana osoba jest ok albo kontaktuje się przez radio, jeśli nie (Jon np. zapomniał o pasku).
Na drogę powrotną kupiłam sobie na lotnisku wielkie słuchawki z opcją wyciszenia zewnętrznych dźwięków. Ło matko, sama nie wiem jak ja wcześniej bez takiego sprzętu funkcjonowałam. Polecam każdemu (szczególnie w Ameryce bo za słuchawki zapłaciłam 40% taniej niż na Brytyjskim Amazonie). Dzięki temu mogłam się wręcz delektować filmami na pokładzie. A jak się filmy skończyły to słuchawek nie ściągałam, udało mi się nawet uciąć komara. Swoją drogą Meryl Streep za rolę Margaret Thatcher powinna dostać dwa Oscary a nie tylko jednego. Jest boska! Zresztą Jim Broadbent też jest niezły. Sam scenariusz natomiast mógłby być lepszy. Ale warto ten film obejrzeć, dla samej Meryl Streep.
Generalnie z aklimatyzacją nie jest źle. Lądowaliśmy o 6:45 rano, 'naszego' czasu był to środek nocy. Jak dojechaliśmy do domu to ucięliśmy sobie drzemkę, wstaliśmy ok 14:00 i czuliśmy się w miarę ok. Ponownie poszliśmy spać ok 22:00 i myślałam, że będzie już normalnie. Nastawiłam budzik na 7:30, otworzyłam oko, zamknęła, jak znów otworzyłam to była 10:00 (!). Śniadanie jedliśmy na lancz.
Karaluch
Kiedy w środę wieczorem wróciliśmy z Epcot zastaliśmy w hotelowej łazience karalucha. Mnie osobiście karaluchy nie ruszają, ja dopiero panikuję przy robalach, które są długie i mają mnóstwo nóżek, ale Jon nie był zadowolony. Nie mógł go złapać więc wcisnął ręcznik pod drzwi w nadziei, że karaluch zostanie tam i nie spał dobrze tej nocy. No właśnie, otóż Jon przywiózł ze sobą tego karalucha w walizce. Ale się naśmiałam..... na szczęście udało nam się go złapać i zlikwidować, jakby się na dobre zagościł w naszym mieszkaniu to moglibyśmy mieć spory problem nie mówiąc o zagrożeniu dla tutejszej flory i fauny itd. Jako bonus muszę teraz wyprać wszystkie ubrania Jona z walizki, a połowy nawet nie ubrał. Zrobiłam już cztery prania i w dalszym ciągu moje ciuchy nie są jeszcze wyprane.
Łupy
Obiecałam, że pochwalę się moimi sklepowymi łupami, jak tylko je odpakuję. Proszę bardzo, oto moje naczynka na sos sojowy, dla ilustracji, jedno naczynko zapakowane przez sklep:
Lot powrotny jak dla mnie był lepszy niż w ten do Orlando, jest nieco krótszy. Na lotnisku nie było większej kontroli, bez problemu znów przemyciłam druty (ale w sumie nic nie udziergałam). Nie można tylko było wziąć ze sobą picia ale nigdzie nawet nie było tablic and informacji z tym nonsensem odnośnie pojemniczków 100ml na płyn itd. Zdecydowanie kontrola jest ostrzejsza na lotniskach Europejskich.
Ciekawostka: oboje z Jonem przeszliśmy przez nowy skaner dla ludzi (zamiast obmacywania). Całkiem ciekawa sprawa, bo celnicy wogóle nie widzą zdjęć (ochrona prywatności), zdjęcia ogląda 'Wielki Brat' w innej lokalizacji, który następnie wyświetla wiadomość, że dana osoba jest ok albo kontaktuje się przez radio, jeśli nie (Jon np. zapomniał o pasku).
Na drogę powrotną kupiłam sobie na lotnisku wielkie słuchawki z opcją wyciszenia zewnętrznych dźwięków. Ło matko, sama nie wiem jak ja wcześniej bez takiego sprzętu funkcjonowałam. Polecam każdemu (szczególnie w Ameryce bo za słuchawki zapłaciłam 40% taniej niż na Brytyjskim Amazonie). Dzięki temu mogłam się wręcz delektować filmami na pokładzie. A jak się filmy skończyły to słuchawek nie ściągałam, udało mi się nawet uciąć komara. Swoją drogą Meryl Streep za rolę Margaret Thatcher powinna dostać dwa Oscary a nie tylko jednego. Jest boska! Zresztą Jim Broadbent też jest niezły. Sam scenariusz natomiast mógłby być lepszy. Ale warto ten film obejrzeć, dla samej Meryl Streep.
Generalnie z aklimatyzacją nie jest źle. Lądowaliśmy o 6:45 rano, 'naszego' czasu był to środek nocy. Jak dojechaliśmy do domu to ucięliśmy sobie drzemkę, wstaliśmy ok 14:00 i czuliśmy się w miarę ok. Ponownie poszliśmy spać ok 22:00 i myślałam, że będzie już normalnie. Nastawiłam budzik na 7:30, otworzyłam oko, zamknęła, jak znów otworzyłam to była 10:00 (!). Śniadanie jedliśmy na lancz.
Karaluch
Kiedy w środę wieczorem wróciliśmy z Epcot zastaliśmy w hotelowej łazience karalucha. Mnie osobiście karaluchy nie ruszają, ja dopiero panikuję przy robalach, które są długie i mają mnóstwo nóżek, ale Jon nie był zadowolony. Nie mógł go złapać więc wcisnął ręcznik pod drzwi w nadziei, że karaluch zostanie tam i nie spał dobrze tej nocy. No właśnie, otóż Jon przywiózł ze sobą tego karalucha w walizce. Ale się naśmiałam..... na szczęście udało nam się go złapać i zlikwidować, jakby się na dobre zagościł w naszym mieszkaniu to moglibyśmy mieć spory problem nie mówiąc o zagrożeniu dla tutejszej flory i fauny itd. Jako bonus muszę teraz wyprać wszystkie ubrania Jona z walizki, a połowy nawet nie ubrał. Zrobiłam już cztery prania i w dalszym ciągu moje ciuchy nie są jeszcze wyprane.
Łupy
Obiecałam, że pochwalę się moimi sklepowymi łupami, jak tylko je odpakuję. Proszę bardzo, oto moje naczynka na sos sojowy, dla ilustracji, jedno naczynko zapakowane przez sklep:
I pudełko bento:
Cienka wełniana sukienka, marka nazywa się BCBGMAXAZRIA i nigdy o niej nie słyszałam. Pisałam już, że udało mi się ją kupić za $39 (w sklepie gdzie podkoszulek z bawełny kosztował $30). Prawda, że 'moja'?:
Obiecuję pokazać ją na ludziu jak pogoda będzie odpowiednia (pogodę zdecydowanie przywieźliśmy ze sobą, na dworze jest 25 stopni).
Moja duma, nie uznaję ceratowych torebek i dlatego mam tylko kilka, ale skórzanych. Niestety moja wielka torba z jasno szarej skóry już ledwo zipie i potrzebna była mi nowa, mam nadzieję, że się polubimy:
No i oczywiście nie mogłam opuścić DisneyWorld bez pluszaka. Oto miś Lotzo z trzeciej części Toy Story, jeśli dobrze pamiętam to w filmie skończył marnie, u mnie ma miejsce na biurku:
Jedzenie
Na śniadanie/lancz zjadłam dzisiaj jajko na miękko i świerzą bułkę z wędzonym łososiem. Mniam! Jedzenie w Ameryce jest okropne, jedyne co mi tam naprawdę smakowało to sok pomarańczowy (doskonałej jakości). Wiadomo, że niewiele oczekiwaliśmy od budek z fast foodem na terenie parków ale nawet ich fast food smakował tak, że McDonald's (ale nie Amerykański) to szczyt kulinarnych wyżyn. Niezłe jedzenie było w T.G.I. Friday i w jednej takiej Chińskiej restauracji (pyszna wołowina). Chciałam tam też spróbować dim sum (bo nigdy nie jadłam w restauracji). Nie mogłam się zdecydować na jedne pierożki więc zamówiłam 'medley' czyli 'przegląd' i co? Dostałam sajgonkę smażoną na głębokim tłuszczu. Grrrrr! Moja wina bo powinnam się upewnić co to za danie. Historii z homarem nie będę powtarzać ale generalnie czy to tanie czy drogie jedzenie to smakuje podle. Woda butelkowana też smakuje ohydnie, oni tam chyba piją tylko i wyłącznie napoje słodzone i gazowane. Poza tym używają mnóstwo soli, oj ja to bardzo lubię słone ale nawet ja odpadam.
Grubasy
Wbrew pozorom, nie widzieliśmy aż tyle grubasów. Owszem, zdarzyło mi się zobaczyć pana czy panią co mieli łydkę jak ja talię. Ale generalnie myślałam, że będzie gorzej. Na konferencji też nie było ludzi baaaaaardzo otyłych. Natomiast było sporo osób, na takich małych motorynkach/skuterach. Słowo daję, że niektórzy ich nie potrzebowali ale dzięki temu mogli wjeżdżać na każdą atrakcję poza kolejką i to z cała swoją świtą. Wydaje mi się, że po pierwsze to wycieczka do Disney World nie należy do tanich, a osoby o wyższych dochodach to osoby o wyższym wykształceniu a to znowóż negatywnie koreluje z wagą. Po drugie to jednak jest to miejsce turystyczne więc było tam też dużo innych nacji.
Jutro zapraszam na kosztorys i wskazówki odnośnie podróży.
Friday, 25 May 2012
Tower of Terror czyli ostatni post z Florydy
Wymeldowaliśmy się już z hotelu. Jon zrobił ostatnie zakupy w sklepie z pamiątkami a ja mam trochę czasu na ostatniego posta zanim wyruszymy na lotnisko.
Wczoraj po długiej sjeście zawlekliśmy swoje zmęczone ciała po raz ostatni do Holywood Studios. Dałam się jednak namówić na podróż windą w Tower of Terror, jednej z największych atrakcji tego parku:
Te obrazy były wyświetlane na specjalnych wachlarzach rozpylonej wody:
Wczoraj po długiej sjeście zawlekliśmy swoje zmęczone ciała po raz ostatni do Holywood Studios. Dałam się jednak namówić na podróż windą w Tower of Terror, jednej z największych atrakcji tego parku:
Atrakcja stylizowana jest na nieco straszny i opuszczony hotel, w którym grasują duchy. Żałuję, że nie zrobiłam zdjęć w środku, byłam zbyt zestresowana tym co mnie czeka, bo dbałość o detal była powalająca: scenografia, rekwizyty, bomba! Goście wchodzą do windy, która zabiera ich w inny wymiar tzw. Twillight Zone. Powiedziano mi, że windę spuszczają tylko raz, okazało się, że winda spadała i podjeżdżała w górę kilka razy. Nie było to fajne, przy trzecim spadzie poczułam mrowienie w przedramionach, nieomylny znak nadchodzącej choroby morskiej. Na szczęście 'zabawa' szybko się skończyła. To jedyna atrakcja na którą nie wybrałabym się drugi raz. Wszystkie inne, a niektóre były bardzo emocjonujące mogę zdecydowanie polecić. Ale mimo wszystko jestem z siebie dumna, że się odważyłam.
Zabawy z wrzecionem nie zawsze dobrze się kończą:
To ta Pani co załatwiła śpiącą królewnę. :)))
Zjedliśmy kolację w dzielnicy Muppetów i Gwiezdnych Wojen:
Deser męża:
Ostatnią atrakcją była kolejna jazda symulatorem 'Gwiezdne wojny', mają tam 54 różne scenariusze więc za każdym razem jest inaczej i dlatego postanowiliśmy wrócić.
I już na sam koniec wieczoru, kolejny show. Tym razem 'Fantasmic' gra wody, świateł, efektów specjalnych, aktorzy i filmy. Powiem szczerze, że to już trzeci wieczorny show i byłam już chyba nieco zblazowana ale generalnie kolejny show wart polecenia. Problem? Bardzo długo trwa zanim wreszcie opuści się amfiteatr:
Te obrazy były wyświetlane na specjalnych wachlarzach rozpylonej wody:
I na tym kończy się nasza wizyta w Orlando. Żal wracać do domu, naprawdę. Aczkolwiek podobno w Europie pogoda się poprawiła.
Zaraz jedziemy na lotnisko, pewnie jeszcze jakieś ostatnie zakupy oraz lancz. W Londynie lądujemy jutro rano o 6:35 (to tak jakby o pierwszej w nocy tutejszego czasu). Coś czuję, że będziemy mieć większy problem z aklimatyzacją czasową. Nie damy chyba rady dotrwać aż do wieczora bez spania.
To ostatni post stąd ale oczywiście nie ostatni z tej podróży. Mam dla Was zdjęcia z naszego obcowania ze zwierzakami w Seaworld no i oczywiście całą garść wskazówek organizacyjnych.
Thursday, 24 May 2012
Epcot Iluminations i Magic Kingdom
I znów mam trochę czasu aby blogować na bieżąco. To dlatego, że teraz jesteśmy w innym trybie, park z samego rana, potem sjesta w hotelu i kolejny wypad wieczorem. Wiewiórko, powiem szczerze, mam już trochę dosyć. Upał daje się we znaki, poza tym mam lekkie przeziębienie od tej klimy wszędzie a odporność taka sobie bo w zasadzie nie jem żadnych warzyw i owoców (staram się chociaż pić sok pomarańczowy). Staramy się 'wycisnąć' z Disneya ile się da ale już wczorajsza wizyta w Hollywood Studios wydawała mi się ciężką pracą.
Na szczęście po małej drzemce w ciągu dnia, która była niezbędna poczułam się nieco lepiej i wybraliśmy się do Epcot na pokaz fajerwerków oraz kolację we Włoskiej restauracji. Restauracja była we Włoskim pawilonie i była dość klimatyczna ale jedzenie było takie sobie.
Na szczęście po małej drzemce w ciągu dnia, która była niezbędna poczułam się nieco lepiej i wybraliśmy się do Epcot na pokaz fajerwerków oraz kolację we Włoskiej restauracji. Restauracja była we Włoskim pawilonie i była dość klimatyczna ale jedzenie było takie sobie.
Zamówiony makaron znalazł się na naszym stole błyskawicznie. W menu nawet specjalnie podkreślono, że to 'al forno' z ich specjalnych pieców powyżej. Wg. mnie takie danie powinno być więc podane gorące w żeliwnym tygielku. W drodze do toalety później podejrzałam, że wycinają te kostki z dużych kateringowych blach, które napewno nigdy nie były w tych piecach.
Ale szczerze mówiąc to ja wczoraj nawet specjalnego apetytu nie miałam, więc może wydziwiam. Kilka zdjęć z Epcot po zmroku:
Ponownie pawilon Japoński:
I pokaz fajerwerków na jeziorze pośrodku parku:
Wieczór zakończyliśmy małym drinkiem w hotelowym barze przy basenie (zdjęcia artystyczne hi hi). Wogóle to bardzo mało alkoholu tutaj pijemy, najwyżej jeden drink przed snem i zero alkoholu do lanczu bo musimy być w dobrej formie to zwiedzania.
Dziś pospaliśmy aż do 7:00 (!) i udaliśmy się w kierunku Magic Kingdom. To flagowy park Disneya, ale też najbardziej nastawiony na dzieci i nie ma w nim za dużo atrakcji dla dorosłych. W tym parku byliśmy już pierwszego dnia, wieczorem aby zobaczyć fajerwerki i paradę. Teraz byliśmy tam z samego rana a poza tym okazało się, że dziś była tam 'magiczna godzina' i do parku można było wejść o 8:00 a nie o 9:00.
Tym razem skorzystaliśmy z atrakcji typu 'Mountain Splash' - atrakcja zakończona zjazdem z górki do wody, Jungle Safari, oraz trójwymiarowy film z postaciami z kreskówek Disneya. Odwiedziliśmy też nawiedzoną posiadłość:
Park Magic Kingdom dzieli się na kilka stref, to jest 'Frontier Land', czyli pierwsi osadnicy:
W tej dzielnicy znajduje się też atrakcja 'Pirates of Carribean' na podstawie której powstał film. To dość wolna przejażdżka łódką i oglądanie scen z życia piratów. Muszę wogóle powiedzieć, że wszelkie poruszające się manekiny jakie widziałam w tych parkach to absolutny majstersztyk.
Jest też dzielnica 'Tomorrow Land', bardzo nowoczesna:
Tutaj można się było ochłodzić, połączenie zimnej wody i wentylatora:
Zdjęć z magicznego królestwa nie mam, bo było tam tyle dzieciarni, że dosłownie z aparatem trudno było wejść. Za to jest oczywiście zamek:
Można sobie też zrobić zdjęcie z ulubionymi bohaterami kreskówek:
No i jest też 'Union Square' czyli Ameryka. Tam zjedliśmy lancz:
Wreszcie jakieś normalne jedzenie, indyk w sosie, ziemniaki i choć trochę warzywek :).
W Ameryce odkryłam Ice Tea. Nie ma to nic wspólnego z IceTea Liptona czy Nestle sprzedawane w sklepach. W Ameryce jest to dokładnie mrożona herbata, i tak smakuje, nie jest słodka (o dziwo!) i doskonale gasi pragnienie. Rewelacja!
Ostatnie spojrzenie na Magic Kingdom i autobus do hotelu:
Subscribe to:
Posts (Atom)